Ojciec Birgrit był radzieckim żołnierzem. Birgrit opisała historię swojego życia jako opowiadanie Mój ojciec był Iwanem w zbiorze Distelblüten, Russenkinder in Deutschland , w angielskim tumaczeniu Thistleflowers, Russian Children in Germany. Przeczytaj więcej po polsku.
Ida Baj
POMYŁKA
Wdzięczność niewyrażona wprost drzemie gdzieś w zakamarkach pamięci, jest żywą energią, mimo że ludzie, którzy są jej adresatem bezimiennie odeszli. Wdzięczność skłoniła mnie do spisania tej opowieści o wydarzeniach, które nie tylko chcę ale i muszę ocalić od zapomnienia.
Rzecz zdarzyła się w czasie drugiej wojny światowej i dotyczy moich nieżyjących od dawna rodziców. Muszę wyznać, że jako dziecko i nastolatka nie interesowałam się specjalnie historiami z przeszłości, które krążyły w rodzinie. Dopiero teraz, jako osoba dojrzała, odczuwam silną potrzebę utrwalenia paru opowieści.
W 1940 roku moi rodzice, Alicja i Franciszek, mieszkali w małym przygranicznym miasteczku Terespol nad Bugiem niedaleko Lublina. Teren ten był pod okupacją hitlerowską a w miasteczku stacjonowali niemieccy żandarmi. Ojciec często zaglądał do jednej z miejscowych knajp. Zatłoczony i pełen papierosowego dymu lokal służył za punkt wymiany informacji i plotek a także pokątnych transakcji handlowych. Żandarmi przychodzili tam na piwo i karty. Mój ojciec znał niemiecki i czasem z nimi rozmawiał. Jeden z nich, wysoki i rudy Georg (to imię mu nadałam, bo nie pamiętam jak nazywał się naprawdę) był szczególnie przyjazny. Przy barze, na rauszu, obaj na chwilę zapominali, że są wrogami. Georg dawał Frankowi do zrozumienia, że nie jest zwolennikiem wojny. Kiedy ojciec opowiadał o nim w domu mojej mamie, ta była oburzona i z wyrzutem mówiła: „Franiu, jak ty możesz przyjaźnić się z tym Niemcem! Czy ty nie zdajesz sobie sprawy że jest wojna? Jesteś zupełnie niepoważny!” Należy tu dodać, ze Alicja była kobietą z natury stateczną, odpowiedzialną i poważną. Franek na to: „I tak wojna i tak wojna” i nie zrywał znajomości z Georgiem. Rok później rodzice wyjechali z Terespola i ojciec stracił kontakt z rudym żandarmem.
Latem 1944 roku rodzice zamieszkali w Warszawie. Nie wiedzieli, że w mieście szykuje się powstanie przeciwko nienieckim okupantom. Przeżyli Powstanie Warszawskie kryjąc się przed bombami w piwnicach. Uciekali z zagrożonych miejsc kanałami, co nie było łatwe z małym dzieckiem - mój brat Andrzej miał wówczas zaledwie trzy lata. We wrześniu 1944 powstanie upadło. Warszawa zamieniła się w morze ruin, a pozostali przy życiu mieszkańcy stolicy musieli zgromadzić się w wyznaczonych przez Niemców punktach miasta, skąd wywożeni byli do obozów koncentracyjnych.
Alicja, Franek i mały Andrzejek stali w tłumie przed częściowo ocalałym kościołem św. Franciszka w Warszawie. Byli głodni i wycieńczeni a ich twarze były zielonkawe od długiego przebywania w piwnicach i kanałach. Wokół rozlegały się krzyki Niemców. Pod kościół wciąż podjeżdżały puste ciężarówki do których brutalnie zapędzano kolejne grupy ludzi. W tłumie panował nastrój rozpaczy - wszyscy wiedzieli, że jadą do obozów zagłady i że przy takim osłabieniu ich szanse na przetrwanie będą tam znikome. „To już nasz koniec”, powtarzał z rezygnacją Franek. Alicja w milczeniu zajmowała się synkiem.
Wtedy Franek nagle zobaczył wśród niemieckich żołnierzy swojego rudego kompana z Terespola! Światełko nadziei zabłysło w jego głowie i krzyknął z całych sił: „Georg, Georg!” Ów żołnierz podszedł do moich rodziców i ze zdziwieniem rzekł: „Ja nie jestem Georg.” Ojciec spojrzał na niego z rozpaczą. Tak, to była pomyłka. Światełko nadziei zgasło. Przez moment w milczeniu patrzyli sobie w oczy. Nieznajomy rudy żołnierz zawahał się i nagle dodał: „Georg to mój brat.” Franek jął gorączkowo wyjaśniać: „Dobrze znałem Georga, w Terespolu przyjaźniłem się z nim.”
Brat Georga rozejrzał się nerwowo a potem rzekł cicho: „Stań ze swoją rodziną trochę z boku, pod tamtym drzewkiem. Ja tu zaraz wrócę.” Parę osób stojących blisko moich rodziców słyszało tę obietnicę i za chwilę pod drzewkiem zebrała się nasza spora ’rodzina’ – wujkowie, kuzyni, ciotki, szwagrowie. Razem około dwudziestu osób.
Minęło parę minut. Brat Georga znów się pojawił rozglądając się niecierpliwie. Po chwili pod drzewkiem zatrzymała się pusta ciężarówka. Rudy żołnierz krzycząc „Los, los!” zagonił do ciężarówki wszystkich ludzi spod drzewka. Potem powiedział cicho parę słów do kierowcy ciężarówki i odszedł.
Zakryta ciężarówka jechała po wyboistych i pokrytych gruzami ulicach Warszawy a potem zakurzoną podmiejską drogą do miasteczka Włochy (obecnie dzielnica Warszawy). Tam wyraźnie przestraszony szofer kazał wszystkim szybko wyjść z ciężarówki i odjechał. Okazało się, że we Włochach nie było już armii niemieckiej. Byli wolni. Dwadzieścia osób uratowanych przez rudego żołnierza i przez kierowcę ciężarówki.
a pot of copper
Ida Baj
The Error
A gratitude that has never been directly expressed is lying dormant somewhere in the recesses of memory; it is an energy that is alive although the human beings whom it is meant for have already departed from us, nameless.
Gratitude moves me to write down this story. I would like to, no, I have to protect it from being forgotten.
It all happened during WWII and is about my long deceased parents. I have to admit that neither as a child nor as a youth did I have a particular interest in the stories about the past which were passed around in my family.
Only now, as an adult, do I have a strong desire to hold on to some of the stories.
In 1940 my parents Alicja and Franciszek lived in the small border town of Terespol on the Bug, not far from Lublin. The area was occupied by Hitler Germany and German military police was stationed in town. My father frequently went to one of the pubs in town. The place, overflowing with people and cigarette smoke, served as a center for the exchange of information and gossip as well as the black market. Military policemen came here to play cards and to drink beer. My father spoke German well and sometimes engaged in conversation with them. One of the gendarmes, the tall, redheaded Georg ( I am calling him that because I cannot remember his real name) was an especially friendly man. Leaning against the bar together and already quite inebriated, Georg and my father forgot for a moment that they were actually enemies. Georg made it clear to Frank that he did not approve of the war.
Later on, at home, my father told my mother about it. She got very upset and reproached my father: “Franiu, how can you befriend this German ! Don’t you understand that there is a war going on ? You are unbelievably irresponsible.”
At this point I want to add that Alicja’s nature was to be a very thoughtful, responsible and serious woman. Franek only responded, “ we have war this way or that way” and continued to meet with Georg. A year later my parents left Terespol and my father lost contact with the redheaded military policeman.
In the summer of 1944 my parents lived in Warsaw. They did not know that an uprising against the German occupiers was planned in town. They survived the Warsaw uprising in basements where they found protection from bombs and escaped from danger through sewer lines. That was not easy with a small child. My brother Andrzej was barely three years old.
In September of 1944 the uprising was crushed. Warsaw was transformed into a sea of ruins. The inhabitants of the capital who had survived were ordered by the Germans to gather in certain locations in the city. From there they were to be transported to concentration camps. Alicja, Franek and little Anrdzej were in the crowd that had gathered in front of what remained of St. Francis church in Warsaw. They were exhausted and hungry, and their faces had taken on a greenish color from living in basements and canals for a long time. All around them Germans screamed orders.
Again and again empty trucks drove to the front of the church into which additional groups of human beings were driven brutally. Desperation took over the crowd; everyone knew that they would be transported to death camps and that in their weakened condition their chance to survive would be minimal. ‘This is the end of us” Franek repeated from time to time, resigned.
‘This is the end of us.” Silently Alicja tended to their son.
Then suddenly Franek noticed his redheaded buddy from Terespol among the German soldiers. He felt a glimmer of hope and yelled as loud as he could, “Georg, Georg!” The soldier approached my parents and said, surprised, “I am not Georg.” My father looked at him with desperation. Undoubtedly, he had made a mistake. The tiny spark of hope in him died. For a moment he and the soldier silently looked into each other’s eyes. The unknown redheaded soldier hesitated for a moment and then added, “Georg is my brother.” Feverishly, Franek began to explain ,”I knew Georg well, we were friends in Terespol.” Georg’s brother looked around nervously and whispered to my father, “stand back with your family and wait over there under the tree; I will be right back.”
A few people standing close by had heard the promise and so, after a short while, our large ‘family’ gathered under the tree; uncles, aunts, cousins and in-laws, altogether about twenty people. A few minutes passed. Georg’s brother showed up again and looked around impatiently. After a short time an empty truck stopped under the tree. ‘Go, go,’ the redheaded soldier yelled at them and chased everyone who stood under the tree on the truck. Then he quietly exchanged a few words with the driver of the truck and disappeared.
The closed truck drove through the streets of Warsaw over potholes and debris on dusty streets in the suburbs until it reached the little town of Wlochy (now a district of Warsaw). There the driver, who appeared to be scared, ordered them to get out quickly, and then drove off.
It turned out that the German Army had already pulled out of Wlochy.
They were free! Twenty human beings had been saved by the redheaded soldier and the truck driver.d
Translation by Ursula Scott, Washington State
Ida Baj
DER IRRTUM
Eine Dankbarkeit, die nie direkt geäußert wurde, schlummert irgendwo in den Winkeln der Erinnerung; sie ist eine lebendige Energie, obschon die Menschen, an die sie gerichtet ist, bereits namenlos von uns gegangen sind.
Dankbarkeit bewegt mich auch dazu, diese Geschichte aufzuschreiben. Ich möchte, nein, ich muss sie vor dem Vergessen bewahren.
Das Ganze ereignete sich während des zweiten Weltkrieges und betrifft meine schon lange nicht mehr lebenden Eltern.
Ich muss gestehen, dass mich weder als Kind noch als Jugendliche die Geschichten aus der Vergangenheit, die in meiner Familie kursierten, besonders interessiert haben.
Erst heute, als Erwachsene, spüre ich das starke Verlangen, einige Erzählungen fest zu halten.
Meine Eltern Alicja und Franciszek wohnten 1940 in dem kleinen Grenzstädtchen Terespol an der Bug, unweit von Lublin.
Das Gebiet war von Hitlerdeutschland besetzt worden, und im Städtchen hatte man deutsche Militärpolizisten stationiert. Mein Vater weilte oft in einer der Kneipen am Ort. Das von Leuten und Zigarettenrauch überquellende Lokal diente als Zentrale für den Austausch von Informationen und Tratsch sowie für den Schwarzhandel.
Die Militärpolizisten kamen zum Karten spielen und Bier trinken hierher. Mein Vater sprach gut deutsch und unterhielt sich manchmal mit ihnen.
Einer der Gendarmen, der hochgewachsene und rothaarige Georg (ich nenne ihn hier so, weil ich seinen wirklichen Namen nicht erinnere), war ein besonders freundlicher Mann.
Zusammen an der Bar lehnend und schon ziemlich betrunken, vergaßen Georg und mein Vater für einen Moment, dass sie eigentlich Feinde waren.
Georg gab Frank zu verstehen, dass er kein Befürworter des Krieges war.
Später zu Hause erzählte mein Vater meiner Mutter davon. Sie regte sich sehr auf und warf meinem Vater vor: „Franiu, wie kannst du dich mit diesem Deutschen befreunden! Bist du dir nicht im Klaren darüber, dass wir Krieg haben? Du bist total leichtsinnig!“
Hier möchte ich hinzufügen, dass Alicja von Natur aus eine sehr besonnene, verantwortungsbewusste und ernste Frau war. Franek erwiderte nur: „Krieg haben wir so oder so“, und traf sich weiterhin mit Georg.
Ein Jahr später verließen meine Eltern Terespol und mein Vater verlor den Kontakt zu dem rothaarigen Militärpolizisten.
Im Sommer 1944 lebten meine Eltern in Warschau. Sie ahnten nicht, dass in der Stadt ein Aufstand gegen die deutschen Besetzer vorbereitet wurde.
Den Warschauer Aufstand überlebten sie in Kellern, in denen sie Schutz vor Bomben fanden und entkamen durch Abwasserkanäle den gefährdeten Orten. Das war nicht leicht mit einem kleinen Kind- mein Bruder Andrzej war gerade mal drei Jahre alt.
Im September 1944 wurde der Aufstand niedergeschlagen.
Warschau hatte sich in ein Meer von Ruinen verwandelt. Die Bewohner der Hauptstadt, die überlebt hatten, wurden von den Deutschen angewiesen, sich an bestimmten Punkten in der Stadt zu sammeln. Von dort aus sollten sie in Konzentrationslager transportiert werden.
Alicja, Franek und der kleine Andrzej befanden sich in der Menschenmenge, die sich vor der zum Teil noch erhaltenen Kirche des hl. Franziskus in Warschau versammelt hatte. Sie waren erschöpft und hungrig, und ihre Gesichter hatten eine grünliche Farbe angenommen von der langen Zeit in den Kellern und Kanälen.
Um sie herum schrien die Deutschen Befehle.
Immer wieder fuhren leere Lastwagen vor die Kirche, in die weitere Menschengruppen brutal getrieben wurden.
In der Menschenmenge herrschte Verzweifling- alle wussten, dass sie in Todeslager gebracht wurden und dass sie in einem so geschwächten Zustand nur minimale Chancen zu überleben haben würden.
„Das ist unser Ende“, wiederholte Franek von Zeit zu Zeit resigniert, „das ist unser Ende.“ Schweigend beschäftigte sich Alicja mit ihrem Sohn.
Da bemerkte Franek plötzlich inmitten der deutschen Soldaten seinen rothaarigen Kumpel aus Terespol! Ein Funken Hoffnung glomm in ihm auf und er schrie aus Leibeskräften: „Georg, Georg!“
Der Soldat trat zu meinen Eltern und sagte verwundert: „Ich bin nicht Georg.“ Mein Vater betrachtete ihn verzweifelt. Tatsächlich, er hatte sich geirrt. Der kleine Hoffnungsschimmer in ihm erlosch. Für einen Moment sahen sich der Soldat und er schweigend in die Augen.
Der unbekannte rothaarige Soldat zögerte einen Moment, dann fügte er hinzu: „Georg ist mein Bruder.“
Franek begann fieberhaft zu erklären: „ Ich kannte Georg gut, wir waren befreundet, in Terespol…!“ Georgs Bruder sah sich nervös um und raunte meinem Vater zu: „Geh mit deiner Familie etwas zur Seite und warte dort drüben unter dem Baum. Ich komme gleich wieder.“
Ein paar der Nähe Stehende hatten das Versprechen gehört und so sammelte sich nach einer kurzen Zeit unsere zahlreiche „Familie“ unter dem Baum- Onkel, Tanten, Kusinen und Schwäger, zusammen ungefähr zwanzig Personen.
Ein paar Minuten vergingen. Georgs Bruder tauchte wieder auf und sah sich ungeduldig um. Nach einer kleinen Weile hielt unter dem Baum ein leerer Lastwagen.
„Los, los!“, schrie sie der rothaarige Soldat an und jagte alle, die unter dem Baum standen, in den LKW. Dann wechselte er leise ein paar Worte mit dem Fahrer des Lastwagens und verschwand.
Der geschlossene LKW fuhr über die löchrigen und Schutt bedeckten Warschauer Straßen, bis er auf staubigen Vorstadtwegen das Städtchen Włochy (heute ein Stadtteil Warschaus) erreichte. Dort befahl ihnen der ängstlich wirkende Fahrer schnell auszusteigen und fuhr davon.
Es zeigte sich, dass die deutsche Armee sich bereits aus Włochy zurück gezogen hatte.
Sie waren frei! Zwanzig Menschen waren von dem rothaarigen Soldaten und dem Lastwagenfahrer gerettet worden.
Übersetzung Rita Schäper